środa, 18 sierpnia 2010

dziś bez zdjęć


LOT POLISH AIRLINES - LO 314         REZERWACJA POTWIERDZONA
CZ  16DEC      ROME IT        WARSAW PL             16:20     18:50
               FIUMICINO     F.CHOPIN
NON STOP       TERMINAL 3   TERMINAL A             CZAS TRW 2:30
                                ZAKAZ PALENIA
               REZERWACJA POTWIERDZONA- L L EKONOMICZNA
               NA POKLADZIE: KANAPKA
               SRODEK TRANSPORTU:EMBRAER 175
               MIEJSCE 08A NO SMOKING POTWIERDZONA

sobota, 14 sierpnia 2010

piątek/ drink


Wiadomo, jednym z narodowych symboli Włoch jest kawa. To właśnie we Włoszech znajduje się Istituto Nazionale Espresso Italiano, a podobno najlepszą kawę podają w Neapolu. Wieść niesie, że jest tak gęsta, że łyżeczka staje. Dziś na kawę wybraliśmy się do Cafe Gambrinus. Kawiarnia usytuowana jest w samym sercu miasta, jej okna wychodzą na Piazza del Plebiscito - największy plac Neapolu, obok jest Galeria Umberto i Teatro di San Carlo, który mam nadzieję zobaczę także od środka. 
O kawiarnia jest zaraz za tym rogiem:


tadam:


Cafe Gambrinus niedawno świętowała swoje 150-te urodziny. Wcześniej spędzali tam czas między innymi Oscar Wilde i d'Annunzio, teraz moja kolej.


http://www.caffegambrinus.com/

Później chcieliśmy sprawdzić czy rzeczywiście pizzeria Da Michele podaje najlepszą pizzę na świecie, ale niestety teraz jest czas 'mid-august holiday' i większość sklepów, instytucji, barów jest pozamykana.
Sprawdzimy następnym razem.

piątek, 13 sierpnia 2010

czwartek / eat

Hurra, w jeden dzień udało mi się nadrobić prawie dwa miesiące!

Dziś jedzeniowo, bo oprócz nadrabiania bloga, oglądania Coupling i jedzenia nie zrobiłam absolutnie nic.

lunch:




kolacja:




Tydzień ósmy

Tydzień ósmy to nasz wolny tydzień, nikt nic nie robił. Csilla pojechała do koleżanki więc zostaliśmy na domostwie:)

#1
spacer w poszukiwaniu świeczki, okazało się, że za 50 centów można mieć świeczkę z Maryjką



 #2 małe przyjęcie dla pięciu: klara, james bond, francesco peroni, pizza i greg

Miss Honey and Miss Galore Have James Bond Back For More!




Niestety zjedzenie tej pizzy skończyło się trudnościami z oddychaniem nie mówiąc o chodzeniu. Ale ale, pudełko wisi w galerii chwały! Sukces.





Tydzień siódmy

Chyba nieistotny bo zupełnie nie pamiętam co się działo. Jakaś otumaniona byłam czy coś.

Tydzień szósty

W szóstym tygodniu, w piątek pojechaliśmy z powrotem na wieś, do Scisciano. Celem wyjazdu był aktywny udział w imprezie kończącej Il mondo di Oz. To co się tam działo nie ma większego znaczenia, ale to co się działo na niebie to było coś zupełnie WOW. Otóż zbliżała się do nas burza. I się zbliżała i zbliżała aż w końcu trzaskało że hoho. Żałuję, że nie dalo się zrobić zdjęcia. Ale przypominało to sceny z horroru. Latające krzesła, wszędzie woda, cytryny spadające z drzew. Wyglądało bajecznie. Trochę jak w faktycznej krainie Oz. Ale problemy pojawiły się jak wracaliśmy do domu. Okazało się że drogi prowadzące do domu zamieniły się w albo w rzeki albo były nieprzejezdne z powodu przeszkód jakimi były leżące drzewa. Ale, każdy dostał Dorotkę [w formie lalki barbie bez majtek]i za sprawą Dorotki zapiętej pasami na przednim siedzeniu i dzięki umiejętnościom kierowcy udało nam się dotrzeć do domu przed świtem.
A następnego dnia czekała mnie wycieczka do miasta na wyprzedażowe łowy. Tym razem wykorzystałam filtr 'zachod slonca' w aparacie, wiec wszystko ma ciepłe, pomarańczowe barwy. G powiedział: 'this is soo gay'. Ale mnie się podoba.

Tydzień piąty

Tydzień piąty to poranki w biurze, poniedziałek z naleśnikami i środa z pizzą a w piątek było otwarcie nowego centrum, które zacznie działać w połowie września. W tym tygodniu także okazało się, że Klara wraz z pozostałą dwójką będzie mieć wystawę fotografii. Klara jako pani fotograf, będzie przez cały sierpień dokumentować przeszkody jakie ludzie tworzą innym ludziom na chodnikach, takie które utrudniają spacerowanie. Wbrew pozorom to nie jest łatwe zadanie. Odnoszę wrażenie, że ja i moja różowa małpka ciągle robimy takie same zdjęcia! a powinnam uzbierać 10 różnych. Poza tym moje pojęcie o ciekawym zdjęciu różni się od ich pojęcia. Ale może mają racje, kto ich tam wie!

Poniżej film z inauguracji pożyczony od CantiereGiovaniWebTv:

między trzecią a czwartą minutą widać mnie w gustownej koszulce firmowej jak zastanawiam się czy zjeść pizzę czy może dla odmiany pizzę.

Tydzień czwarty

Zaraz po przyjeździe z Scisciano delektowaliśmy się ciszą, ulicami, gorącą wodą i pralką. Takie zwykle mieszkanie, okazało się sprawia także masę frajdy. I trochę utonęliśmy w tej frajdzie...wmawialiśmy sobie i ten stan nadal trwa, że jest za gorąco żeby cokolwiek zrobić. I siedzieliśmy przed wentylatorem i komputerem oglądając the big bang theory. W ramach wycieczek programowych pojechaliśmy wieczorem do Sorrento oglądać gwiazdy. Niestety, mimo że siedzieliśmy na plaży to światła z okolicznych barów hoteli i mieszkań skutecznie zagłuszały gwiazdy. Na nasze szczęście były jakieś problemy z elektrycznością i czasem światło gasło na dłużej a wtedy gwiazdy były na wyciągnięcie ręki, zwłaszcza gdy leżało się w wodzie.

czwartek, 12 sierpnia 2010

Tydzień drugi i trzeci

W drugim tygodniu, w ramach projektu a także poznawania blasków i cieni włoskiego stylu życia wysłano nas na wieś. Wieś nazywa się Scisciano i oprócz tego, że trudno to wymówić to także trudno znaleźć na mapie. No trudno. Workcamp nazywał sie Kraina Oz i  zakładał zabawy z dziećmi i młodzieżą przez dwa tygodnie. Dzieci jak się okazało były niezwykle wdzięczne mniej wdzięczna była dla nas plaża. Tydzień na plaży dla bladoskórych skończył się poparzonymi plecami, alergią i problemami z drogami oddechowymi. Ale było wdechowo. A co. 

Oprócz mnie, Csilli i Grega była także Hiszpanka Alida, Rosjanka Polina i Koreanka Seung. Mimo różnic językowych, kulturowych, światopoglądowych i wiekowych udało nam się jakoś dogadać. Troche po angielsku i trochę na migi :) Pierwszego wieczoru zorganizowali z okazji naszego przyjazdu powitalną kolacje.  Krzyczeli - to znaczy w ich mniemaniu rozmawiali - jakby kogoś zabijali za rogiem. I dziwili się, że w naszych krajach to zwykle jak się je to się nie skacze lub nie klaszcze jednocześnie. Zawsze coś nowego.

Każdego przyzwyczajaliśmy nasze żołądki do studaniowych posiłków. A nie było łatwo. Gdy szczęśliwi zjadaliśmy ostatni kęs w nadziei, że to koniec na stół wjeżdżały owoce i słodycze. Potem powinna wjechać ciężarówka, żeby nas przetransportować do łóżek...

Prze posiłkiem,zdarzało się znam układać stepy, to znaczy: np. jak otworzyć drzwi w trzech krokach. Poniżej - jak kroić chleb. Klara w roli głównej, chleb w roli drugoplanowej. Nóż - narzędzie zbrodni. Widownia - Il mondo di Oz staff.




A tak mniej więcej wyglądały całe dwa tygodnie.



W wolnych chwilach doskonaliliśmy umiejętności gry w UNO! A działo się, że czasem stawaliśmy na głowie!


Tydzień pierwszy

Gdy przyleciałam do Rzymu i otworzyły się drzwi samolotu, pierwsze co mnie uderzyło to gorące powietrze...a dalej było tylko gorzej.  Z lotniska na dworzec kolejowy dotarłam bez przeszkód - chociaż nie - czemu specjalny pociąg łączący lotnisko i dworzec kolejowy posiada aż 3 schodki? Choć jest klimatyzowany i nazywa się Leonardo Express - nie polecam osobom podróżującym. I w Rzymie zaczęły się schody. I nie były to absolutnie schody hiszpańskie. Ja przyzwyczajona do dworców, które jak mają 5 peronów to już są gigantem stanęłam przed nie lada wyzwaniem odnalezienia się na dworcu, który ma chyba ze 30 peronów. Każdy krok to kolejne rodzące się w głowie pytanie: po co ci to? gdzie jest kasa? gdzie jest główna hala? czy zdążę na najbliższy pociąg? o mcdonald...

Podążyłam za zagubionymi, zeszłam do jakiś podziemi i koreanka wskazała mi automat a nawet nabyła w nim potrzebny bilet tylko jak się później okazało akurat ten pociąg odwołali...i tu już nie wiedziałam czy śmiać się czy płakać. Nic to poszłam do kasy, opowiedziałam pani w okienku moją historię, pani się uśmiechnęła spod wąsa i wymieniała mi bilet. I szczęśliwie dotarłam do miasteczka Aversa, skąd Mario - jak się później okazało - ostoja normalności, zabrał mnie do domu. Do mojego nowego domu. 

Pierwszy tydzień zleciał na poznawaniu siebie, okolicy, wycieczce do miasta o wdzięcznej nazwie Neapol, które znienawidziłam od pierwszej chwili. Głośne, nieznośne, pełne remontów i samochodów, które znaki i sygnalizację świetlną traktują jako dekorację.

54 dni

Blog. Przed wyjazdem pełna entuzjazmu krzyczałam: będę pisać bloga! Po przyjeździe blogowy entuzjazm opadł, ale dziś w pięćdziesiątym czwartym dniu mojego pobytu we Włoszech, pomyślałam, żeby ten plan wznowić. Pewnie by się odwlekło gdyby nie to, że najpierw pomyślałam o tym siedząc na czarnej kanapie, a potem przeczytałam w mailu - siedząc na białej kanapie, że S założyła bloga. Dwa impulsy i stały Internet sprawiły, że podjęłam męską decyzję.

Ale najpierw, słowem wstępu, Neapol oczami Elizabeth Gilbert:

"Dlatego zadzwoniłam do swojej przyjaciółki Sofie i powiedziałam: „Wpadnijmy na jeden dzień do Neapolu na pizzę!”

Natychmiast, zaledwie kilka godzin później, siedzimy w pociągu, a potem - jak w sztuczce magicznej - jesteśmy u celu podróży. Od razu zakochuję się w tym mieście. Szalony, hałaśliwy, zgiełkliwy, brudny, ekshibicjonistyczny Neapol. Kopiec mrówek w króliczej norze, z całą egzotyką bliskowschodniego bazaru i odrobiną nowoorleańskiego wudu. Odjazdowy. Niebezpieczny i radosny dom wariatów. Mój znajomy, Wade, odwiedził Neapol w latach siedemdziesiątych i został okradziony w... muzeum. Całe miasto udekorowane jest praniem, które wisi w każdym oknie i huśta się nad każdą ulicą; świeżo wyprane podkoszulki i biustonosze łopoczą na wietrze niczym tybetańskie flagi modlitewne. Nie ma w Neapolu ulicy, na której jakiś nieletni twardziel w krótkich spodenkach i każdej skarpetce innej nie wrzeszczałby z chodnika do innego małego twardziela na pobliskim dachu. Nie ma też domu, w którym nie tkwiłaby w oknie przynajmniej jedna zgarbiona staruszka, obserwując podejrzliwie, co się dzieje na ulicy.
Ludzie mają tu fioła na punkcie swojego neapolitańskiego pochodzenia, ale dlaczego by nie? Ostatecznie to jest miasto, które dało światu pizzę i lody. Neapolitanki to harde kobiety, są głośne, wielkoduszne, wścibskie, apodyktyczne, nieustępliwe, łatwo wpadają w złość, bo przecież starają się tylko do cholery p o m ó c na miłość boską, ty tumanie... a w ogóle to dlaczego one muszą się wszystkim zajmować? Tutejszy akcent przypomina przyjacielski kuksaniec w ucho. Ma się wrażenie, że człowiek idzie przez miasto kucharzy realizujących zamówienie na szybkie danie - wszyscy wrzeszczą jednocześnie. Nadal mają tutaj własny dialekt i potoczysty, wciąż się zmieniający slang, ale stwierdzam, że neapolitańczycy to ludzie, których mowę najłatwiej mi zrozumieć. Dlaczego? Bo oni chcą, żeby człowiek ich zrozumiał, do diabła. Mówią głośno i z emfazą, i jeśli nie rozumiesz tego, co akurat wypływa z ich ust, możesz wywnioskować znaczenie słów z ich gestów. Na przykład jedna gówniara z podstawówki pokazała mi środkowy palec z tylnego siodełka motocykla starszego kuzyna, obdarzając jednocześnie czarującym uśmiechem, żebym zrozumiała jej przesłanie: „Hej, bez urazy, paniusiu. Chociaż mam tylko siedem lat, wiem już, że jesteś kompletną kretynką, ale to jest super... uważam, że i tak jesteś wystarczająco OK, i
nawet dość mi się podoba twoja tępa twarz. Obie wiemy, że chciałabyś być mną, ale przykro mi... nie możesz. W każdym razie oto mój środkowy palec, miłego pobytu w Neapolu i ciao!”
Jak wszędzie w miejscach publicznych we Włoszech, także tutaj zawsze widzi się chłopców, nastolatków i dorosłych mężczyzn grających w piłkę nożną, ale w Neapolu zdarza się coś więcej. Na przykład dzisiaj na jakimś placu zobaczyłam chłopców - mam na myśli grupę ośmiolatków - którzy pozbierali stare skrzynki po kurczakach, ustawili je jako stolik i krzesła i rżnęli w pokera z taką zaciętością, jakby wszystko miało się skończyć strzelaniną.
Giovanni i Dario, moi bliźniacy od dwustronnej wymiany, pochodzą z Neapolu. Aż trudno w to uwierzyć. Nie potrafię sobie wyobrazić nieśmiałego, pilnego, życzliwego
Giovanniego jako małego chłopca wśród tej - a nie używam tego słowa pochopnie - zgrai. Jest jednak neapolitańczykiem, bez dwóch zdań, ponieważ przed moim wyjazdem z Rzymu podał mi nazwę pizzerii w Neapolu, gdzie robią najlepszą jego zdaniem pizzę w mieście. Byłam bardzo podekscytowana tą perspektywą, zważywszy, że najlepsza pizza we Włoszech pochodzi z Neapolu, a najlepsza pizza na świecie z Włoch, co oznacza, że w tej pizzerii muszą podawać... wręcz boję się to powiedzieć... najlepszą pizzę na świecie. Giovanni mówił mi o tej pizzerii z takim namaszczeniem i przejęciem, jakby mnie wprowadzał do jakiegoś tajnego stowarzyszenia. Wcisnął mi w dłoń karteczkę z adresem i oświadczył z głęboką ufnością: „Idź, proszę, do tej pizzerii. Zamów pizzę margherita z podwójną mozzarellą. Jeśli będąc w Neapolu, nie zjesz tej pizzy, to proszę, nigdy się przede mną do tego nie przyznawaj”.
Poszłyśmy więc z Sofie do Pizzeria da Michele i te pizze, które właśnie zamówiłyśmy - po jednej dla każdej z nas - doprowadzają nas do szaleństwa. Ja tak uwielbiam tę swoją, że w całym tym rozgorączkowaniu zaczęłam wierzyć, że ona może odwzajemniać moje uczucie. Nawiązuję z tą pizzą bliski związek, prawie romans. Tymczasem Sofie niemal łka nad swoją, przeżywa w związku z nią metafizyczny kryzys i pyta mnie: „Po co w Sztokholmie zawracają sobie głowę robieniem pizzy? Po co w Sztokholmie w ogóle zawracają sobie głowę jedzeniem?”
Pizzeria da Michele to niewielki lokal, z dwiema salami i rozpalonym cały czas piecem. Jakiś kwadrans drogi z dworca kolejowego, w deszczu, ale nie należy zwracać na to uwagi, tylko po prostu iść. Trzeba tam być w miarę wcześnie, ponieważ później zdarza się, że brakuje im ciasta, co może złamać człowiekowi serce. Około pierwszej na ulicach wokół pizzerii tłoczą się neapolitańczycy, którzy starają się wepchnąć do środka z taką energią, jakby walczyli o miejsce w łodzi ratunkowej. Nie ma żadnego menu. Podają tu pizzę w dwóch odmianach - zwyczajną i z podwójnym serem. Żadnego tam newage'owego, wtórnego
dziadostwa w stylu południowokalifornijskim, oliwki-plus-suszone-na-słońcu-pomidory. Ciasto, co stwierdzam w połowie posiłku, w smaku bardziej przypomina indyjski nan niż jakąkolwiek pizzę, którą w życiu jadłam. Jest miękkie, ciągnie się i ugina, a jednocześnie jest niewiarygodnie cienkie. Zawsze myślałam, że jeśli chodzi o ciasto pizzy, to mamy tylko taki wybór - cienkie i chrupkie albo grube i wiotkie. Skąd mogłam wiedzieć, że istnieje na świecie ciasto, które po upieczeniu jest i cienkie, i wiotkie? Wielkie nieba! Cienkie, wiotkie, mocne, kleiste, pyszne, ciągnące się, pikantne, co tu dużo mówić: pizzowy raj. Na wierzchu słodki sos pomidorowy, który niemal pieni się, rozpuszczając świeżą mozzarellę z bawolego mleka, i pojedyncza gałązka bazylii pośrodku, która nadaje pizzy jakiejś ziołowej promienności, podobnie jak obecność jednej jaśniejącej gwiazdy filmowej na przyjęciu dodaje splendoru wszystkim wokół. Oczywiście, patrząc na to od strony technicznej, taką pizzę bardzo trudno się je. Próbujesz odgryźć kęs, a kleiste ciasto zwija się, gorący ser spływa jak górna warstwa gleby przy osunięciu się ziemi, plami ciebie i wszystko wokół talerza, ale trzeba się jakoś z tym uporać.
Faceci, którzy są sprawcami tego cudu, nieustannie wkładają i wyjmują pizze z opalanego drewnem pieca, wyglądają jak palacze we wnętrzu wielkiego statku, wrzucający węgiel do buzującego w paleniskach pod kotłami ognia. Zawinięte rękawy na spoconych przedramionach, twarze zaczerwienione od wysiłku, jedno oko przymknięte z powodu żaru i dymu buchającego z pieca, papieros zwisający z kącika ust. Zamawiamy z Sofie po jeszcze jednej pizzy dla każdej z nas, ale chociaż staramy się ze wszystkich sił, to nie możemy ich pokonać.
Słówko na temat mojego ciała. Oczywiście codziennie po trochu przybieram na wadze. Robię tutaj swojemu ciału różne okropne rzeczy, wchłaniając koszmarne ilości sera i makaronu, i chleba, i wina, i czekolady, i pizzy. (W innym miejscu w Neapolu powiedziano mi, że można dostać coś, co nazywa się czekoladowa pizza. Co to za bzdura? Jakiś czas później rzeczywiście taką zjadłam i jest pyszna, ale słowo daję... czekoladowa pizza?) Nie ćwiczę, jem za mało błonnika, nie biorę żadnych witamin. W moim rzeczywistym życiu na śniadanie jadałam organiczny jogurt z koźlego mleka posypany kiełkami pszenicy. Moje rzeczywiste życie dawno przeminęło. Teraz w Stanach Susan opowiada ludziom, że jestem na wycieczce pod hasłem: „Nie odpuszczać żadnym węglowodanom”. Moje ciało ma jednak sympatyczne podejście do tego wszystkiego. Przymyka oko na te przewinienia i dogadzanie sobie, jakby mówiło: „No dobra, mała, korzystaj, ile możesz, czuję, że to nie potrwa długo. Daj mi znać, kiedy twój mały eksperyment z zażywaniem czystej przyjemności dobiegnie końca, a ja wtedy postaram się naprawić te szkody”.
W każdym razie, kiedy patrzę na siebie w lustrze najlepszej pizzerii w Neapolu, to widzę zdrową, zadowoloną twarz o gładkiej cerze i jasnym spojrzeniu. Dawno nie widziałam siebie takiej.
„Dziękuję”, szepczę. A potem wybiegam z Sofie w deszcz, żeby poszukać ciastek..."