czwartek, 12 sierpnia 2010

54 dni

Blog. Przed wyjazdem pełna entuzjazmu krzyczałam: będę pisać bloga! Po przyjeździe blogowy entuzjazm opadł, ale dziś w pięćdziesiątym czwartym dniu mojego pobytu we Włoszech, pomyślałam, żeby ten plan wznowić. Pewnie by się odwlekło gdyby nie to, że najpierw pomyślałam o tym siedząc na czarnej kanapie, a potem przeczytałam w mailu - siedząc na białej kanapie, że S założyła bloga. Dwa impulsy i stały Internet sprawiły, że podjęłam męską decyzję.

Ale najpierw, słowem wstępu, Neapol oczami Elizabeth Gilbert:

"Dlatego zadzwoniłam do swojej przyjaciółki Sofie i powiedziałam: „Wpadnijmy na jeden dzień do Neapolu na pizzę!”

Natychmiast, zaledwie kilka godzin później, siedzimy w pociągu, a potem - jak w sztuczce magicznej - jesteśmy u celu podróży. Od razu zakochuję się w tym mieście. Szalony, hałaśliwy, zgiełkliwy, brudny, ekshibicjonistyczny Neapol. Kopiec mrówek w króliczej norze, z całą egzotyką bliskowschodniego bazaru i odrobiną nowoorleańskiego wudu. Odjazdowy. Niebezpieczny i radosny dom wariatów. Mój znajomy, Wade, odwiedził Neapol w latach siedemdziesiątych i został okradziony w... muzeum. Całe miasto udekorowane jest praniem, które wisi w każdym oknie i huśta się nad każdą ulicą; świeżo wyprane podkoszulki i biustonosze łopoczą na wietrze niczym tybetańskie flagi modlitewne. Nie ma w Neapolu ulicy, na której jakiś nieletni twardziel w krótkich spodenkach i każdej skarpetce innej nie wrzeszczałby z chodnika do innego małego twardziela na pobliskim dachu. Nie ma też domu, w którym nie tkwiłaby w oknie przynajmniej jedna zgarbiona staruszka, obserwując podejrzliwie, co się dzieje na ulicy.
Ludzie mają tu fioła na punkcie swojego neapolitańskiego pochodzenia, ale dlaczego by nie? Ostatecznie to jest miasto, które dało światu pizzę i lody. Neapolitanki to harde kobiety, są głośne, wielkoduszne, wścibskie, apodyktyczne, nieustępliwe, łatwo wpadają w złość, bo przecież starają się tylko do cholery p o m ó c na miłość boską, ty tumanie... a w ogóle to dlaczego one muszą się wszystkim zajmować? Tutejszy akcent przypomina przyjacielski kuksaniec w ucho. Ma się wrażenie, że człowiek idzie przez miasto kucharzy realizujących zamówienie na szybkie danie - wszyscy wrzeszczą jednocześnie. Nadal mają tutaj własny dialekt i potoczysty, wciąż się zmieniający slang, ale stwierdzam, że neapolitańczycy to ludzie, których mowę najłatwiej mi zrozumieć. Dlaczego? Bo oni chcą, żeby człowiek ich zrozumiał, do diabła. Mówią głośno i z emfazą, i jeśli nie rozumiesz tego, co akurat wypływa z ich ust, możesz wywnioskować znaczenie słów z ich gestów. Na przykład jedna gówniara z podstawówki pokazała mi środkowy palec z tylnego siodełka motocykla starszego kuzyna, obdarzając jednocześnie czarującym uśmiechem, żebym zrozumiała jej przesłanie: „Hej, bez urazy, paniusiu. Chociaż mam tylko siedem lat, wiem już, że jesteś kompletną kretynką, ale to jest super... uważam, że i tak jesteś wystarczająco OK, i
nawet dość mi się podoba twoja tępa twarz. Obie wiemy, że chciałabyś być mną, ale przykro mi... nie możesz. W każdym razie oto mój środkowy palec, miłego pobytu w Neapolu i ciao!”
Jak wszędzie w miejscach publicznych we Włoszech, także tutaj zawsze widzi się chłopców, nastolatków i dorosłych mężczyzn grających w piłkę nożną, ale w Neapolu zdarza się coś więcej. Na przykład dzisiaj na jakimś placu zobaczyłam chłopców - mam na myśli grupę ośmiolatków - którzy pozbierali stare skrzynki po kurczakach, ustawili je jako stolik i krzesła i rżnęli w pokera z taką zaciętością, jakby wszystko miało się skończyć strzelaniną.
Giovanni i Dario, moi bliźniacy od dwustronnej wymiany, pochodzą z Neapolu. Aż trudno w to uwierzyć. Nie potrafię sobie wyobrazić nieśmiałego, pilnego, życzliwego
Giovanniego jako małego chłopca wśród tej - a nie używam tego słowa pochopnie - zgrai. Jest jednak neapolitańczykiem, bez dwóch zdań, ponieważ przed moim wyjazdem z Rzymu podał mi nazwę pizzerii w Neapolu, gdzie robią najlepszą jego zdaniem pizzę w mieście. Byłam bardzo podekscytowana tą perspektywą, zważywszy, że najlepsza pizza we Włoszech pochodzi z Neapolu, a najlepsza pizza na świecie z Włoch, co oznacza, że w tej pizzerii muszą podawać... wręcz boję się to powiedzieć... najlepszą pizzę na świecie. Giovanni mówił mi o tej pizzerii z takim namaszczeniem i przejęciem, jakby mnie wprowadzał do jakiegoś tajnego stowarzyszenia. Wcisnął mi w dłoń karteczkę z adresem i oświadczył z głęboką ufnością: „Idź, proszę, do tej pizzerii. Zamów pizzę margherita z podwójną mozzarellą. Jeśli będąc w Neapolu, nie zjesz tej pizzy, to proszę, nigdy się przede mną do tego nie przyznawaj”.
Poszłyśmy więc z Sofie do Pizzeria da Michele i te pizze, które właśnie zamówiłyśmy - po jednej dla każdej z nas - doprowadzają nas do szaleństwa. Ja tak uwielbiam tę swoją, że w całym tym rozgorączkowaniu zaczęłam wierzyć, że ona może odwzajemniać moje uczucie. Nawiązuję z tą pizzą bliski związek, prawie romans. Tymczasem Sofie niemal łka nad swoją, przeżywa w związku z nią metafizyczny kryzys i pyta mnie: „Po co w Sztokholmie zawracają sobie głowę robieniem pizzy? Po co w Sztokholmie w ogóle zawracają sobie głowę jedzeniem?”
Pizzeria da Michele to niewielki lokal, z dwiema salami i rozpalonym cały czas piecem. Jakiś kwadrans drogi z dworca kolejowego, w deszczu, ale nie należy zwracać na to uwagi, tylko po prostu iść. Trzeba tam być w miarę wcześnie, ponieważ później zdarza się, że brakuje im ciasta, co może złamać człowiekowi serce. Około pierwszej na ulicach wokół pizzerii tłoczą się neapolitańczycy, którzy starają się wepchnąć do środka z taką energią, jakby walczyli o miejsce w łodzi ratunkowej. Nie ma żadnego menu. Podają tu pizzę w dwóch odmianach - zwyczajną i z podwójnym serem. Żadnego tam newage'owego, wtórnego
dziadostwa w stylu południowokalifornijskim, oliwki-plus-suszone-na-słońcu-pomidory. Ciasto, co stwierdzam w połowie posiłku, w smaku bardziej przypomina indyjski nan niż jakąkolwiek pizzę, którą w życiu jadłam. Jest miękkie, ciągnie się i ugina, a jednocześnie jest niewiarygodnie cienkie. Zawsze myślałam, że jeśli chodzi o ciasto pizzy, to mamy tylko taki wybór - cienkie i chrupkie albo grube i wiotkie. Skąd mogłam wiedzieć, że istnieje na świecie ciasto, które po upieczeniu jest i cienkie, i wiotkie? Wielkie nieba! Cienkie, wiotkie, mocne, kleiste, pyszne, ciągnące się, pikantne, co tu dużo mówić: pizzowy raj. Na wierzchu słodki sos pomidorowy, który niemal pieni się, rozpuszczając świeżą mozzarellę z bawolego mleka, i pojedyncza gałązka bazylii pośrodku, która nadaje pizzy jakiejś ziołowej promienności, podobnie jak obecność jednej jaśniejącej gwiazdy filmowej na przyjęciu dodaje splendoru wszystkim wokół. Oczywiście, patrząc na to od strony technicznej, taką pizzę bardzo trudno się je. Próbujesz odgryźć kęs, a kleiste ciasto zwija się, gorący ser spływa jak górna warstwa gleby przy osunięciu się ziemi, plami ciebie i wszystko wokół talerza, ale trzeba się jakoś z tym uporać.
Faceci, którzy są sprawcami tego cudu, nieustannie wkładają i wyjmują pizze z opalanego drewnem pieca, wyglądają jak palacze we wnętrzu wielkiego statku, wrzucający węgiel do buzującego w paleniskach pod kotłami ognia. Zawinięte rękawy na spoconych przedramionach, twarze zaczerwienione od wysiłku, jedno oko przymknięte z powodu żaru i dymu buchającego z pieca, papieros zwisający z kącika ust. Zamawiamy z Sofie po jeszcze jednej pizzy dla każdej z nas, ale chociaż staramy się ze wszystkich sił, to nie możemy ich pokonać.
Słówko na temat mojego ciała. Oczywiście codziennie po trochu przybieram na wadze. Robię tutaj swojemu ciału różne okropne rzeczy, wchłaniając koszmarne ilości sera i makaronu, i chleba, i wina, i czekolady, i pizzy. (W innym miejscu w Neapolu powiedziano mi, że można dostać coś, co nazywa się czekoladowa pizza. Co to za bzdura? Jakiś czas później rzeczywiście taką zjadłam i jest pyszna, ale słowo daję... czekoladowa pizza?) Nie ćwiczę, jem za mało błonnika, nie biorę żadnych witamin. W moim rzeczywistym życiu na śniadanie jadałam organiczny jogurt z koźlego mleka posypany kiełkami pszenicy. Moje rzeczywiste życie dawno przeminęło. Teraz w Stanach Susan opowiada ludziom, że jestem na wycieczce pod hasłem: „Nie odpuszczać żadnym węglowodanom”. Moje ciało ma jednak sympatyczne podejście do tego wszystkiego. Przymyka oko na te przewinienia i dogadzanie sobie, jakby mówiło: „No dobra, mała, korzystaj, ile możesz, czuję, że to nie potrwa długo. Daj mi znać, kiedy twój mały eksperyment z zażywaniem czystej przyjemności dobiegnie końca, a ja wtedy postaram się naprawić te szkody”.
W każdym razie, kiedy patrzę na siebie w lustrze najlepszej pizzerii w Neapolu, to widzę zdrową, zadowoloną twarz o gładkiej cerze i jasnym spojrzeniu. Dawno nie widziałam siebie takiej.
„Dziękuję”, szepczę. A potem wybiegam z Sofie w deszcz, żeby poszukać ciastek..."



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz