czwartek, 12 sierpnia 2010

Tydzień pierwszy

Gdy przyleciałam do Rzymu i otworzyły się drzwi samolotu, pierwsze co mnie uderzyło to gorące powietrze...a dalej było tylko gorzej.  Z lotniska na dworzec kolejowy dotarłam bez przeszkód - chociaż nie - czemu specjalny pociąg łączący lotnisko i dworzec kolejowy posiada aż 3 schodki? Choć jest klimatyzowany i nazywa się Leonardo Express - nie polecam osobom podróżującym. I w Rzymie zaczęły się schody. I nie były to absolutnie schody hiszpańskie. Ja przyzwyczajona do dworców, które jak mają 5 peronów to już są gigantem stanęłam przed nie lada wyzwaniem odnalezienia się na dworcu, który ma chyba ze 30 peronów. Każdy krok to kolejne rodzące się w głowie pytanie: po co ci to? gdzie jest kasa? gdzie jest główna hala? czy zdążę na najbliższy pociąg? o mcdonald...

Podążyłam za zagubionymi, zeszłam do jakiś podziemi i koreanka wskazała mi automat a nawet nabyła w nim potrzebny bilet tylko jak się później okazało akurat ten pociąg odwołali...i tu już nie wiedziałam czy śmiać się czy płakać. Nic to poszłam do kasy, opowiedziałam pani w okienku moją historię, pani się uśmiechnęła spod wąsa i wymieniała mi bilet. I szczęśliwie dotarłam do miasteczka Aversa, skąd Mario - jak się później okazało - ostoja normalności, zabrał mnie do domu. Do mojego nowego domu. 

Pierwszy tydzień zleciał na poznawaniu siebie, okolicy, wycieczce do miasta o wdzięcznej nazwie Neapol, które znienawidziłam od pierwszej chwili. Głośne, nieznośne, pełne remontów i samochodów, które znaki i sygnalizację świetlną traktują jako dekorację.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz